Home Aktualności Na styku kultur – „Gość w dom” czyli rozterki Polaków w Wielkiej...

Na styku kultur – „Gość w dom” czyli rozterki Polaków w Wielkiej Brytanii oczami Katarzyny Lanucha

851
0
SHARE

Kiedy zbliża się czas świąt, których mamy w ciągu roku kilka, a wraz z tym czas przyjmowania gości i wzajemnych odwiedzin, okazuje się, że rytuały związane z gościnnością są bardzo zawiłe, nawet wtedy, kiedy poruszamy się w obszarze jednej kultury. Co dopiero, kiedy w grę wchodzi mieszanka kulturowa i jak zabawne (niezręczne?) sytuacje mogą z tego wynikać, przybliża Wam, nasza markowa wyjątkowa Katarzyna Lanucha, trener kulturowy na Uniwersytecie Cambridge, która od ponad dziesięciu lat żyje Wielkiej Brytanii, gdzie wychowuje dwójkę dzieci na styku kultur, przyglądając się życiu na emigracji swoich rodaków (i nie tylko).

Zacznijmy od samej godziny spotkania.

Czy przyjść na czas? Czy lekko się spóźnić? Wielu Brytyjczyków, których dokładnie zapytałam o zasady gościnności, zgodnie przyznało, że lekko spóźnić się wypada. Dajemy tym samym gospodarzom troszkę więcej czasu na przygotowanie. W mojego polskiego domu wyniosłam, że punktualność to podstawa, nawet na imieninach u cioci. To tej pory pamiętam, jak nagle w korytarzu mieszkania pojawiali się praktycznie wszyscy zaproszeni goście. Nie wiadomo skąd.

I tu zaczyna się już kolejny rytuał – sprawa obuwia.

W panice biegaliśmy tam i z powrotem z płaszczami krewnych, którzy po kolei mierzyli dostępne kapcie (oczywiście wśród zapewnień mamy, że butów ściągać nie trzeba, bo w domu i tak jest brudno… – jako dziecko nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak “kłamała,” przecież zwykle sprzątanie przedimprezowe zajmowało nam przynajmniej tydzień). Sama będąc w gościach do dziś się obawiam, że mam stopę w rozmiarze gospodarzy, bo istnieje wtedy szansa, że zaproponuje mi się kapcie prosto “z nogi”… Brytyjczycy raczej spytają, czy buty ściągnąć należy, i zastosują się do sugestii. Jeśli powiemy “nie, nie”, w nadziei, że i tak je ściągną, ryzykujemy plamy z błota na nowej wykładzinie. A pretensje można wtedy mieć tylko do siebie.

Ale, ale, kompletnie pominęłam przywitanie!

W Polsce, wiadomo, całujemy się w policzki. Nigdy nie wiadomo, czy dwa, czy trzy razy. Najgorszy jest zawsze moment, kiedy kogoś całujemy, ale osoba ta nie odwzajemnia całusa (i całujemy znajomego np. w ucho). Często nie wiadomo też, czy z pocałunkami wiąże się jakiś sposób uściśnięcia czy przytulenia… Z tego, co mi wiadomo, takie same rozterki mają Brytyjczycy. Jednakowo ważne jest też, co powiemy bezpośrednio po przywitaniu. “Dobrze wyglądasz” oznacza w języku polskim – “przytyłaś.” To samo sformułowanie w języku angielskim oznacza, że dobrze się wygląda.

Czas na tematy do przełamania pierwszych lodów. Znaczy small talk.

W Polsce, jeśli widzimy nowy samochód przed domem gospodarzy, należy takowy od razu pochwalić. Nie trzeba chyba dodawać, że w tej samej chwili wszyscy zebrani mężczyźni wraz z gospodarzem wracają przed dom, aby okopać opony i posłuchać silnika. Tak czy inaczej, w dobrym tonie jest taki nabytek zauważyć, a brak komentarza ze strony gości może być odebrany jako niegrzeczność (oczywiście samobójstwem towarzyskim byłby głośny komentarz, że samemu takiego samochodu by się nie kupiło – co i tak powiedzą do swoich żon prawie wszyscy mężczyźni zaraz po wyjściu – o ile będą jeszcze w stanie mówić, ale o tym za chwilę). W Anglii samochody budzą zdecydowanie mniej emocji, ale gorący temat zaraz po przywitaniach to wszelkiego rodzaju zmiany w domu – dobudówka, nowa kuchnia, transformacja ogrodu. W dobrym tonie jest więc wypatrywać zmian wystroju, nawet na pozór nierzucających się w oczy.

W Polsce po small talku niezwłocznie przechodzi się do tematu jedzenia. Rytuału ciąg dalszy: “Czy jesteście głodni?” (tłumaczenie: Jest jedzenie). Albo: “To nic takiego, tak szybko zagniotłam jakieś ciasto.” (czytaj: spędziłam cały ranek na pieczeniu i jeszcze rzucałam w dzieci garnkami w kuchni, bo nie wyszło, jak w przepisie). – “Nie, nie, nie róbcie sobie kłopotu.” (Umieramy z głodu.) W każdym razie, obowiązuje zasada trzykrotnego proszenia / zaprzeczania. Relatywnie nowy trend, jaki zauważyłam w Polsce to mówienie gościom, że ciasto jest, cytuję: “Dobre, niesłodkie.” Jawnie zaczynamy brać odpowiedzialność za zdrowie i sumienie naszych szanownych gości. W końcu jedzenie zapełnia stół i wciąż lądują na nim nowe potrawy.

Główna różnica między Polską a Wielką Brytanią to przede wszystkim czas i ilość jedzenia.

Jeśli zaproszono cię na drinka, być może pojawią się na stole oliwki, humus i czipsy, ale na wszelki wypadek najlepiej najeść się już w domu (najlepsze jest ponoć gotowane jajko). Jedno jest pewne: jeśli o jedzeniu nie było mowy w zaproszeniu, najprawdopodobniej go nie będzie. Być może wzięło się to stąd, że jest to w Anglii przedsięwzięcie karkołomne, jeśli uwzględni się preferencje kulinarne wszystkich gości, takie jak alergie, wegetarianie, weganie, bezlaktowcy, bezglutenowcy… Z kolei odwiedzając “na drinka” znajomych z Polski, najlepiej pojawić się na lekkim głodzie. Jeśli natomiast mieszkamy na wyspach i zaproszeni zostaliśmy na obiad, zalecam: przynajmniej jednodniową głodówkę przed odwiedzinami rodaków, oraz zjedzenie przynajmniej jednego jajka na twardo przed odwiedzinami Brytyjczyków.

Gra pozorów ciąg dalszy. Kolejna rzecz to oczywiście napoje.

O ile kawa czy herbata na początek to norma, o tyle wśród rodaków możemy spotkać się z silnym niezrozumieniem, jeśli tego nie pijemy alkoholu. W myśl zasady “ze mną się nie napijesz?” będzie nam bardzo ciężko wytłumaczyć, że pić alkoholu nie chcemy. Pamiętam, jak na początku życia w Anglii fascynowało mnie to, że ludzie spotykali się, trochę pili, śmiali się, następnie po prostu… najnormalniej w świecie szli do domu. Oczywiście oznacza to nudę, bo np. nikt się nie pokłóci z drugą połową lub zaśnie przy stole. Ach, naprawdę mamy w Polsce tę kulturę picia! Chyba najlepszym, choć trochę ekstremalnym przykładem w oczekiwaniach gości jest wyobrażenie o weselu. Niejednego z Polaków (a i mi się przydarzyło) zaszokowały weselne zwyczaje na wyspach – w szczególności ilość alkoholu (a raczej jego brak) oraz przerywanie imprezy w momencie, kiedy nawet się jeszcze nie rozkręciła (na co i tak było za mało alkoholu). Z kolei Brytyjczyków zdecydowanie szokuje ilość jedzenia i alkoholu na polskich weselach. Co kraj, to obyczaj.

Na koniec dylemat największy – kiedy koniec imprezy?

W uproszczeniu – z Polakami często “do oporu” (gorąco polecam zapraszanie rodaków wraz z dziećmi, wtedy jest szansa, że wyjdą przed północą – choć gwarancji nie ma). Ziewanie, zerkanie na zegarek, tudzież zaśnięcie gospodarza na sofie nie ma w zasadzie większego znaczenia. W końcu “gość w dom, Bóg w dom”, więc gość sam zdecydować może, kiedy koniec. Dużo prościej wydaje się być  w Wielkiej Brytanii, ale to tylko pozory. Kiedy atmosfera troszkę ucichnie i nam gospodarzom przez głowę przejdzie, że może czas już kończyć, należy zaproponować herbatę (i kawę!). Większość z gości o nią poprosi, ale wysłaliśmy już znak-sygnał.

Każdy wie, że niedługo zaczną się “pożegnania” (w liczbie mnogiej – “saying your goodbyes”). Rytuał, jak wszystko. Najpierw usłyszymy: “I should probably be going soon”. Albo: “It’s getting late.” Pół godziny później dalej rozmawiacie o planach na niedzielę wszystkich zebranych w pomieszczeniu osób. Po kolejnej minucie ciszy osoby zaczynają wstawać, po czym stoicie wszyscy przez kolejne 10 minut i dyskutujecie, kiedy następny raz się spotkacie. To samo robicie jeszcze w przedpokoju i przed domem… Strasznie męczące. Ale konieczne, bo tak wypada. Kiedyś nawet zapytałam znajomych, dlaczego tak długo zajmuje Anglikom wyjście z imprezy. “To dlatego, że nie chcą nas wypuścić!” – odpowiedzieli chórem.

Tak czy inaczej, nie ma coś się za bardzo przejmować, że czymś urazimy naszych gości lub gospodarzy. I tak nie dadzą tego po sobie poznać – to zasada, która obowiązuje chyba w każdej kulturze. Poza tym, właśnie takie gafy sprawiają, że dana okazja zapadnie nam w pamięć na dłużej. A tak między nami, o i tak wiemy, kto w Europie słynie z gościnności… (nie mylić z uprzejmością na ulicy lub w supermarkecie, ale o tym innym razem!)

Katarzyna Lanucha
Trener kulturowy na Uniwersytecie Cambridge. Absolwentka filologii germańskiej, romańskiej i słowiańskiej na Uniwersytecie w Dreźnie. Od ponad dziesięciu lat żyje Wielkiej Brytanii, gdzie wychowuje dwójkę dzieci na styku kultur. Przygląda się życiu na emigracji swoich rodaków (i nie tylko)!
../../2016/page/8/
k.lanucha@speakculture.co.uk

 


Witaj w ogólnopolskim, międzynarodowym Klubie Marka jest kobietą – Twoja silna strona kobiecości. Wspieramy siebie nawzajem i to przynosi owoce. Lokalnie, ogólnopolsko, międzynarodowo. Jeśli jesteś przedsiębiorczą, świadomą kobietą, prowadzisz własny biznes i/lub ciekawe projekty, serdecznie zapraszamy do Klubu Marka jest kobietą, to miejsce jest właśnie dla Ciebie:
 #
 
www.facebook.com/markajestkobieta
www.mjkorg.janwaski.stronazen.pl

 

LEAVE A REPLY

Please enter your comment!
Please enter your name here