Home Aktualności Premiera ”Dziewczyny z Gross-Rosen”. Historie kobiet, które trafiły na samo dno człowieczeństwa…

Premiera ”Dziewczyny z Gross-Rosen”. Historie kobiet, które trafiły na samo dno człowieczeństwa…

535
0
SHARE
Nowa książka Agnieszki Dobkiewicz to bardzo osobiste spojrzenie na wojenne piekło innych kobiet. Dziewczyny z Gross-Rosen stanowią niezwykle ważną i znakomicie udokumentowaną publikację. Przygnębiającą, ale potrzebną.
Smutną, a jednocześnie piękną.
Z zaledwie sześciu nici opowieści Agnieszka Dobkiewicz utkała kobierzec, przy którym bledną nawet arrasy wawelskie. To historie kobiet, które trafiły na samo dno człowieczeństwa. I albo tam zostały, albo jak Ruth
czy Halina żarliwie żyły dalej mimo straszliwego piętna. Wstrząsające!
PREMIERA: 01.09.
#

Ruth, Felice, Fela, Gerda, Alize, Halina – sześć młodych dziewczyn, które połączył jeden los. Wszystkie miały swoje marzenia, plany, ambicje… lecz trafiły tam, gdzie granica między człowieczeństwem a bestialstwem była bardzo cienka. Każda z nich przetrwała piekło Gross-Rosen. Każda z nich została bezdusznie pognana w Marszu Śmierci.
Niestety – nie każda z nich przeżyła pochód w środku zimy…

Naziści skrupulatnie zacierali ślady po własnych zbrodniach. Niszczyli obozy koncentracyjne, palili dokumenty, zakopywali więźniarki w masowych grobach gdzieś na odludziu. Dlatego przeszłość dziewczyn z Gross-Rosen pokryta jest kurzem zapomnienia.

Agnieszka Dobkiewicz – bazując na nielicznych dokumentach zachowanych do naszych czasów – stara się jednak
odkryć bolesną prawdę o życiu Ruth, Felice, Feli, Gerdy, Alize oraz Haliny.

Książka już jest z nami, w klubowej bibliotece Marka jest kobietą.

WSTĘP

W 2020 roku właściwie przypadkiem odkryłam dla siebie twórczość nigeryjskiej pisarki Chimamandy Ngozi Adichie. To ona zwróciła moją uwagę na „niebezpieczeństwo jednej opowieści”. Ta piękna i mądra czarnoskóra kobieta w dzieciństwie czytała amerykańskie i angielskie książki, więc gdy zaczęła pisać, pchana niezrozumiałym wewnętrznym przymusem, swoje pierwsze powieści wzorowała na literaturze, którą znała. Bohaterowie jej prób literackich byli biali i błękitnoocy. Bawili się śniegiem i jedli jabłka. Często też rozmawiali o pogodzie i o tym, jak jest fajnie, bo właśnie wyszło słońce… Chimamanda Ngozi Adichie nigdy nie mieszkała poza Nigerią, więc nie znała śniegu; jak jej rodacy jadała mango i nigdy nie rozmawiała z nimi o pogodzie, bo słońce na ich niebie świeciło nieustannie. Zapatrzona w bohaterów europejskich i amerykańskich książek, większości swoich postaci kazała pić w nadmiarze piwo imbirowe, choć nie miała pojęcia, co to jest i jak smakuje. Tak bardzo przesiąkła zachodnimi opowieściami o świecie, że nie wyobrażała sobie istnienia innych historii. I wtedy odkryła, że istnieje literatura afrykańska, którą sama jako dorosła kobieta, współtworzy. Wówczas też zrozumiała, że ludzie – tak jak ona – jedzą mango i nie rozmawiają o pogodzie.

Jednak gdy zaczęła pisać swoje nigeryjskie opowieści, w których pokazywała rodaków inaczej niż w europejskich książkach, spotykała się z zarzutami, że jej literatura nie jest dość afrykańska.

To jest właśnie ryzyko jednej opowieści. Z jej powodu nie widzimy pełnego obrazu miejsc i ludzi.

Jedna opowieść, choć wcale nie musi być zmyślona, to pokazuje świat tylko z jednej strony. W kółko i w kółko – aż zaczyna wydawać się jedyną możliwą. Dlatego jest tak bardzo niebezpieczna.

Ale jedna opowieść jest też groźna z innego powodu – można ją zacząć w każdym momencie. Jak mówi Chimamanda Ngozi Adichie, wystarczy historię o Indianach zacząć od strzał, a nie od najazdu Brytyjczyków, i staje się ona zupełnie inną historią.

Jest jeszcze inne piętno jednej opowieści – jej zakończenie. Nie przewiduje ono dalszych zdarzeń. Co się stało z Indianami, gdy strzał już zabrakło? Co się wydarzyło, gdy znaleźli inną broń? A co działo się z kobietami, które na nich czekały? Tych pytań są zawsze tysiące i na im więcej z nich odpowiemy, tym mniejsze ryzyko, że ulegniemy ułudzie jednej opowieści.

Nie lubię pisania historii ludzi z jednej perspektywy. Odkąd pamiętam, szukałam różnych punktów zaczepienia, by snuć opowieści, i starałam się dawać głos tym, którzy mieli potrzebę mówienia. Jak bardzo może być niebezpieczna ta jednowymiarowa perspektywa, przekonałam  się, pisząc Dziewczyny z Gross-Rosen. Gdy Wydawnictwo Znak zaproponowało mi napisanie książki o kobietach z KL Gross-Rosen, powiedziałam: „Nie”. Dopiero później przyszła refleksja, że taka książka jednak powinna się ukazać. Podjęłam się tego zadania, jednak pełna obaw, że nie uda mi się z niego wywiązać. I nagle stało się coś, co zmieniło moje wyobrażenia o pisaniu tej historii. Okazało się, że problem tkwi w czymś innym, niż sądziłam. Nie w tym, że tych opowieści nie ma, ale w tym, że za późno zaczęłam po nie sięgać. I o ile w przypadku Małej Norymbergi. Historii Katów Gross-Rosen, którą napisałam rok temu, nie miałam aż takiego poczucia bezradności, bo pracowałam, opierając się głównie na odkrytych dokumentach sądowych, o tyle w przypadku mojej drugiej książki, którą trzymają Państwo w rękach, zderzałam się co chwilę ze ścianą. Momentami tak boleśnie, że traciłam wiarę w to, że skończę swoją pracę. Opisywanie Gross-Rosen nie jest łatwe, ponieważ nie zachowała się dokumentacja z tego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Została częściowo zniszczona, a częściowo – być może – wywieziona. Żyję wielką nadzieją, że została ukryta.

Obóz nie był jednorodny. Znajdowały się tam siedziba główna i ponad sto filii, w tym męskie, na których skupiłam się w poprzedniej książce. W wielu z nich umieszczono jednak kobiety – polskie, węgierskie, greckie, francuskie, niemieckie Żydówki. Większość filii kobiecych została ewakuowana na zachód i gros więźniarek do Polski już nie wróciło. Gdy zaczęłam szukać historii grossroseńskich dziewczyn, nagle okazało się, że jest ich bardzo dużo. Opowieści, które odnalazłam, zafascynowały mnie od razu. Właściwie w jeden wieczór wybrałam bohaterki do mojej książki. Jedynie z Halinką Elczewską (mówienie o niej „Halina” powoduje, że czuję się, jakbym mówiła o innej kobiecie) było inaczej. Ją wybrałam – a może raczej to ona wybrała mnie, bym opisała jej historię – dużo później. Poznałam też jej fantastyczne córki. Ala i Majka sprawiły, że fascynująca historia Halinki zamyka moją książkę, bo opowiedziały mi także o powojennych losach żydowskich dziewcząt i uświadomiły, że tragedia wcale nie skończyła się w 1945 roku, tak jak byśmy chcieli. Pisanie Dziewczyn z Gross-Rosen było dla mnie jak tkanie z kawałków pourywanych i pogubionych nici. Co chwilę któraś się kończyła, a ja musiałam zawiązywać na supeł kolejne fragmenty, które odnalazłam. Czasem brałam nici z innej opowieści, by połączyć tkane kawałki. Mam jednak nadzieję, że mimo tych niedogodności powstała z nich piękna tkanina, którą można się otulić.

To, co mnie uderzyło w tych wszystkich historiach, to właśnie piętno jednej opowieści. Dziewczyny z Gross-Rosen często były wcześniej więźniarkami Auschwitz. Choć nawet trudno to tak określić, ponieważ Oświęcim był jedynie punktem przerzutowym, wielkim targiem niewolników, gdzie je sprzedano i wysłano do zakładu pracy, przy którym stworzono podobóz. Tak było w przypadku Halinki czy Ruth, jednak w świadomości swojej i bliskich nie były one dziewczynami z Gross-Rosen, ale więźniarkami Auschwitz. I to jest właśnie niebezpieczeństwo jednej historii. Tym dziewczynom odebrano ich prawdę historyczną, którą spłycono do jednego wątku, uczyniono niekompletną. Opowieść o tragedii Auschwitz jest tak mocna, przejmująca i sugestywna, że pochłania inne opowieści. Bo nic straszniejszego niż kominy krematoriów człowiek nie wymyśli… A jednak Auschwitz to nie jest koniec opowieści moich bohaterek. Dla tych dziewczyn to nawet nie początek, ponieważ początek był zazwyczaj w getcie.

Dla części z nich, na przykład Feli czy Alizy, to nawet nie była opowieść ważna. One miały historię marszu śmierci do Volar. To historia w zasadzie w Polsce nieznana, po prostu musiałam ją opisać. Ten marsz kilku tysięcy grossroseńskich dziewczyn śni mi się do dzisiaj. Moim marzeniem jest, by zajęli się nim polscy naukowcy i byśmy wiedzy o tej tragedii nie musieli czerpać z amerykańskich publikacji. Ta opowieść zasługuje na opisanie.

Podobnie jak tragedia dziewczyn z okalających dzisiejszy Wrocław filii grossroseńskich. Ich zadaniem było budowanie zasieków obronnych. Wsadzone do obór czy stodół, w środku zimy karczowały lasy – jak Felice, której miejsca i daty śmierci nawet nie znamy.

Moja książka ucieka od jednej opowieści o Gross-Rosen.

Moja opowieść o dziewczynach grossroseńskich to historia o tragedii, nieszczęściu, śmierci, bólu, strachu, stracie i tęsknocie; ale też o mądrych kobietach, siostrzanych relacjach, sile miłości, buncie, wytrwaniu, szlachetności, marzeniach i nowym życiu, które rodzi się tam, gdzie kończy się poprzednie. I to już jest historia Gerdy.

Nie da się poznać drugiego człowieka bez poznania jego opowieści. Chimamanda Ngozi Adichie ostrzega, że zawężanie narracji do jednej opowieści odziera człowieka z godności, bo trudno traktować ludzi jak równych, gdy podkreśla się tylko różnice, a nie pokazuje podobieństw. Dlatego moje opowieści pełne są zwykłych i prostych spraw, takich jak kawałek czekolady, maszyna do szycia czy miłość dwóch kobiet. Bez tych małych historii moje bohaterki zostałyby odarte z czegoś ważnego. Odrzucając jedną historię człowieka czy miejsca, zbliżamy się do prawdy.

Agnieszka Dobkiewicz

Dziennikarka związana z Dolnym Śląskiem. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą”, gdzie m.in. promuje historię regionu. To właśnie tutaj zajęła się tematyką byłego obozu koncentracyjnego Gross-Rosen, którego historia jest ciągle niezbadana, a ludzkie tragedie, do których tam doszło, niedopowiedziane. Z pasji do historii powstała Fundacja Idea, którą kieruje i która zajmuje się właśnie promocją dolnośląskich dziejów. Fundacja tworzy m.in. Świdnicki Portal Historyczny. W wydawnictwie Znak Horyzont napisała również swoją pierwszą książkę pt. Mała Norymberga. Historie katów z Gross-Rosen.

LEAVE A REPLY

Please enter your comment!
Please enter your name here